środa, 7 stycznia 2015

Pudrowe pastylki i inne takie...

                         Są miejsca, które pamiętam z dzieciństwa. Mają dla mnie bajkowy wręcz wymiar. Pielęgnuję w pamięci, wrażenia jakie we mnie wywoływały, tajemniczość jaką w nich dostrzegałam, historie jakie układały się w mojej małej głowie.
                         Zapomniany i zaniedbany Nowy Port... pamiętam go z lat siedemdziesiątych, kiedy jako dziecko chodziłam do przedszkola na ul. Gronkiewicza  (dzisiejsza ul. Strajku Dokerów). Codziennie rano, w pospiechu, odbywałam tą sama drogę, z domu dziadków przy Placu Demokratów (obecnie Pl. Ks.Gustkowicza), ul.Wolności i pomniejszymi uliczkami, "ciągnięta" za rękę i dzielnie tuptająca, krótkimi trzy i czteroletnimi nóżkami.
                         Fascynował mnie kamienny,ułożony w łukowaty wzór rybiej łuski bruk (ile mozolnej pracy trzeba było wykonać, aby powstała taka długa ulica), piękne stare kamienice bogato zdobione rzeźbami i kolumnami, niskie domki, których okna stykały się z ziemią, do których wnętrza mógł zajrzeć każdy przechodzień. Mijałyśmy po drodze "domek" szewca, przy którym musiałam, po prostu, musiałam, zatrzymać się, żeby rzucić okiem na ustawione na wystawie małe, kunsztowne pantofelki ...prawdziwe pantofelki z bajki o Kopciuszku ;-). Potem biegłyśmy dalej .
                       W nagrodę za pośpiech, w sklepie spożywczym na rogu ul. Wolności i Władysława IV, mama kupowała mi dwadzieścia deko pudrowych, owocowych pastylek. W sklepie pachniało mlekiem i twarogiem. Sprzedawczyni w fikuśniej opasce na głowie, zagarniała delikatne pastylki wprost z kartonu, do zwiniętego naprędce, rożka z szarego, sztywnego papieru.
Pastylki rozpuszczały się wolno na języku, miały kwaskowo-oranżadowy smak i piękne, pastelowe kolory. Ach! Były też "szczypaki"- cudne, kwaśne lizaki, w strukturze których, podczas lizania robiły się mikro-dziurki i to one właśnie szczypały w język.
                       Każdy mijany dom - dla mnie dziewczynki, mieszkającej w szarym, prostopadłościanie betonowego bloku - miał swoją tajemnicę. Był zakotwiczony w historii...historii opowiadanej słodko-pleśniowym zapachem piwnicy, wyblakniętymi szyldami starych sklepów, fikuśnymi gięciami kutych ogrodzeń - pokrywanych kolejnymi warstwami farby. Wyobrażałam sobie, że ludzie, którzy mieszkają w tych domach, pamiętają, muszą !,  pamiętać "jakieś" odległe, niezwykłe czasy, w których to miejsce, było u szczytu swojej świetności. Było portem, do którego zawijali żądni przygód, awanturniczy marynarze, w którym mieszkali bogaci armatorzy i kupcy...
                  "Zakręt pięciu gwizdków", Stara Zajezdnia, Park Jordanowski, Kościół Morski...ulica Floriańska, ciemne i przytłaczające budynki z czerwonej cegły na ul. Na Zaspę, Stare Koszary... te wszystkie miejsca opustoszały i podupadły... Ludzie, którzy zaludniali to miejsce, w czasach mego dzieciństwa  - zniknęli. Oni temu miejscu nadawali życie. Pozostali ludzie, którzy mam wrażenie nie tyle chcą, co muszą tu mieszkać.
                    Odnowiony Plac ks.Gustkowicza, w sąsiedztwie bloków z nieremontowanymi od lat (czasami sześćdziesiątych) klatkami, rzędy ochydnych, blaszanych garaży, dziurawe ulice, zapuszczone podwórka... Czytałam wiele o inicjatywach, związanych z rewitalizacją Nowego Portu - zmiany cieszą, ale są nikłe. Jest z pewnością, garstka ludzi, którzy chcieliby coś zmienić, ale to, mam wrażenie, bardzo niewielka garstka. Nie ma pomysłu na to miejsce...
                 Marzyłoby się, aby Nowy Port wyglądał jak nadmorskie, szwedzkie czy norweskie osady. Z wypielęgnowanymi do szaleństwa, fasadami drewnianych domków, z przejrzystymi taflami, wypolerowanych szyb, z trawą przyciętą z perfekcyjną precyzją. To robią mieszkańcy, każdy dba o swój mały, osobisty świat, w zgodzie, z ogólnie przyjętą,  przez wspólnotę estetyką.

                  Wrócę do Nowego Portu jeszcze wiele razy - bo szczerze, kocham to miejsce, wbrew powszechnej opinii, że to bardzo nieciekawa dzielnica. W poszukiwaniu tajemnic, które kryją detale kamienicowych fasad, stare nagrobki na cmentarzu, kamienny bruk...szukając miejsc, o których pisze w swojej książce  Max Kiesewetter, szukając miejsc, które poruszały moja wyobraźnię w dzieciństwie.